poniedziałek, 19 stycznia 2015

Zmiana kodu na 3 z przodu

Witajcie Znajomi i Nieznajomi. Witajcie ci, którzy czytaliście poprzedniego bloga. Witajcie znajomi z fejsbuka i instagrama. Witajcie ci, którzy trafiliście tutaj po słowach kluczowych. Witajcie znajomi blogerzy i hejterzy (może się dorobię wreszcie jakiegoś w imię zasady, że blog bez hejtera nie istnieje w blogosferze)

Oto oddaję w Wasze oczy świeżutki jak bułeczka blog. Nie żaden tam lajfstajlowy, parentingowy, modowy, kulinarny czy pieron wie jaki jeszcze. Blog Matki Polki. Mój. Tworzę go w dniu trzydziestych urodzin, by skupiał wszelkie poprzednie pismakowe żale i radości.Może uda mi się utworzyć kombinację fb-insta-fanpejdżową, która zaistnieje dłużej?
W końcu w XXI wieku prawie każda matka ma bloga. Mam i ja.

Blog o matce. Hm... było już. Z pięćdziesiąt ich jest. A co mi tam... zaryzykuję.

Dzisiaj jest post pierwszy, pokrótce zatem przedstawię Wam profil Matki. Mamy. Masiuni.

Masiunia kończy dzisiaj 30 lat. Dla jednych wiek symboliczny i graniczny, dla innych bez znaczenia. Myślę, że to zależy głównie od stanu psychicznego oraz bagażu doświadczeń. Dla mnie zdecydowanie graniczny dzień.
Kilka lat temu wyobrażałam sobie siebie w tym dniu. Ba! Jeszcze rok temu miałam zgoła inne wyobrażenia i nadzieje na bycie trzydziechą. Jedyne co mi się zgadza, to w miarę ogarnięta facjata z małą ilością zmarszczek i dość bujny włos.
Ale do sedna.

Ponoć najbardziej depresyjny dzień roku wypada dzisiaj. Jest mi to na rękę, zatem pozwólcie mi wysnuć żale długie jak obcięte po weselu włosy oraz skaczące emocjonalnie jak frank szwajcarski.

Patrzę rano do lustra i widzę ładną dziewczynę, blondynkę, z niebieskimi oczami. Od roku w okularach.
Widzę zestresowaną kobietę, której piżamy czepia się dość samodzielny trzylatek wstający właśnie z nocnika.
Widzę mamę po kiepsko przespanej nocy, która zmierzywszy się z porannymi obowiązkami, pomaluje się i pójdzie na rozmowę o pracę.
Widzę młodego człowieka płci żeńskiej, któremu państwo rzuca non stop kłody pod nogi - nie ważne czy przyglądamy się tu przedsiębiorczości czy macierzyństwu.
Widzę kogoś, kto ma 10 letnie konto w ZUSie, bez szans na emeryturę, z wysokimi cenami w aptece (chociaż obiektywnie przyznam, że od kiedy za Pulmicort płacimy 28 a nie 79 zł to jest nam lżej i mamy kasę na kolejne syropki, psikacze i tabsy).

Widzę siebie, której nie spodziewałabym się jeszcze rok temu, choć obiektywne osoby pewnie powiedziałyby, że to zmierzało właśnie w tym kierunku.
Nie wiem czy porównujecie swoje życie z innymi. Ja nieustannie. Głównie z dwóch powodów: by czuć, że nie tonę sama i nie jestem najgorsza, ale mam obok osoby równie wykształcone/sprytne/uczuciowe/empatyczne oraz po to, by zawsze znajdować coś dobrego, optymistycznego.

Ostatni rok przewrócił mi do góry nogami widok na życie, jakkolwiek górnolotnie to brzmi: sporo się działo. Zaczęłam też rozmawiać z ludźmi, prawdziwie rozmawiać. Przeczytałam kilka dobrych książek. Naprawdę, naprawdę nie mam poczucia, że stoję na rozdrożu sama. Rozdarta między pracą, karierą, rozwojem zawodowym, jak zwał tak zwał, a największym dla mnie sensem istnienia jakim jest rodzina (czytaj: mama tata dzieCI). Takich kobiet jak ja mam wokół siebie na pęczki.
Okej, zdecydowałam, że kolejne lata będę pracować w zawodzie na pół gwizdka, z jednym skrzydłem związanym (bo mam więcej umiejętności niż mogę wykorzystać), ale za to z doglądniętym dzieckiem-przedszkolakiem i z dzieckiem-niermowlakiem. Ogromna niesprawiedliwość losu nas dotknęła końcem roku, rozwalając marzenia i nadzieje wielkim taranem. Ledwo co posklejana, z ledwo obeschniętymi łzami staję do rachunku dekady. Tylko z dzieckiem-przedszkolakiem. Dorzucam do tego dwa psy, które traktowane są jak członkowie rodziny.
Doświadczenia życiowego mam tyle, że mogłabym niejedną Czterdziestkę obdarować, a jeszcze sporo by mi zostało. Rzadko uskarżałam się na swój los, dając w koło uśmiech i dobre słowo. No... skromna też jestem, to fakt. Ileż można trzymać się nadziei na lepsze? Ile razy człowiek jest w stanie przełknąć obce "głowa do góry" i swoje w lustrze "dasz radę!"? WIELE! Aż pęknie...

I dzisiaj przyszedł ten moment, kiedy uświadamiam sobie, że wcale nie chodzi o to w życiu by żyć dzień po dniu. Jedni lekko (zobaczcie te dzikie tłumy w galeriach handlowych, w tygodniu i do południa!!!), inni wiecznie pod górkę (od pierwszego do pierwszego). Nie o to chodzi w życiu, by czekać na lepsze. Że teraz może już być tylko lepiej, że już gorzej nie będzie. Że nadejdzie siedem lat tłustych. Zaklinanie rzeczywistości metodą wypierania istnienia złego czynnika.
Bo się można mocno rozczarować. Jak ja.
To chyba w Polakach mocno drzemie, żeby głośno nie narzekać, żeby nie mówić "wiesz stary, u mnie nie jest dobrze" bo zaraz leci licytacja czy na pewno ma aż tak źle, bo ja mam gorzej itd.
Mało jest takich ludzi, którzy przytulą i powiedzą "tak mi przykro" albo "jak ci pomóc?" albo "dopadło cię, rozumiem, że jesteś na zakręcie, jestem obok jakby co". NIE. U nas nie wolno. Bo u nas każdy ma być hop do przodu 365 dni w roku. Jak Ci urwało nogę, to masz się cieszyć, że nie rękę i odwrotnie. Bo jak się nie cieszysz to jesteś narzekaczem, człowiekiem mało produktywnym, nie jesteś kowalem swojego losu i w ogóle. Masz się kurna cieszyć 365 dni w roku. A teraz powtórz "Mam się cieszyć 365 dni w roku. Może być już tylko lepiej. Czekam na lepsze jutro" i takie tam dyrdymały.

Przyszło mi klecić CV tydzień temu. I wielkie zdziwienie, bo wykształcenie kierunkowe okej jest, ale pracy w zawodzie kosmetyczki już nie szukam (z bardzo wielu powodów). Doświadczenie zawodowe można by zamknąć w jednej linijce. JEDNEJ!
Dumałam z trzy godziny nad sobą. Pusty śmiech mnie ogarnął po przeczytaniu tego cv.
Potem uryczałam się mocno, że jestem głupia, że matka bez mózgu, że kto mnie zatrudni, że nic tylko pedicure do końca życia robić (i to nie za 50 zł jak dotąd, ale za 30 zł bo takie miałam sugestie klientek). Że już nie na swoim (bo nowe przepisy, bo kasa fiskalna, bo zus itd), tylko na łasce i niełasce kogoś. A dzieci jak wiadomo chorują. Że z nowej super firmy nic nie wyjdzie bo w tym kraju małe przedsiębiorstwa mają takie przepisy i podatki jak wielkie fabryki itd.
Zwyzywałam się od nieumiejętnych nieudaczników.  Dodatkowo frank szwajcarski skoczył i przyszły rachunki. No nic tylko strzelić w łeb. Minione wydarzenia, plus wieczne atrakcje chorobowe dostarczane przez alergiko-astmatyka, plus trwająca nadal diagnostyka mojego ewentualnego problemu z rozrodczością, plus ta zakichana trzydziecha. Dół sakramencki i depresja.

A potem potwornie rozbolała mnie okolica żeber i mięśnia sercowego. Nerwoból. Znowu.
I przypomnienie, że rak lubi stres. A ty masz babo małe dziecko, które trzeba ukierunkować w życiu, nauczyć szacunku do zwierząt, jazdy na rowerze i kupowania dziewczynom kwiatków.

Rozmowa o pracę poszła mi dzisiaj fatalnie. Warunki pracy do kitu. Oczekują chyba rozgarnięcia i doświadczenia osoby co najmniej trzydziestoletniej, a płacić chcą jak maturzystce.

Albo w życiu coś przegrałam, albo wygrałam. Sama nie umiem jeszcze określić, czy więcej stresu czy cennej nauki wyniosłam z tego, że gdy moi rówieśnicy zwiedzali studenckie kluby, ja miałam pierwszą kontrolę skarbową. Gdy oni wyjeżdżali na półroczne praktyki, ja miałam ręce związane firmą, pensjami dla sześciu osób i fakturami do opłacenia w terminie. I że wypadałoby obiad zjeść. Ale najpierw trzeba o 22.00 jechać do tesco po zakupy.

Czy naprawdę nie ma lepszej perspektywy w tym kraju dla młodych klasy średniej, którzy jednak woleli pracować TU, kredyt na dom mieć TU, TU posłać dzieci do szkoły, TU chorować i TU żyć?
Czy naprawdę muszę żałować, że płaciłam tyle lat zus i podatek w kraju, w którym zmieniające się przepisy plus urlop macierzyński położyły mój biznes? Czy poza gorzką lekcją, że kobieta w tym kraju wybiera: dom albo kariera, muszę czuć jak to państwo dokręca mi śrubę nakładając kolejny podatek paliwowy lub inne dziwaczne dyrektywy?

I najważniejsze pytanie dnia dzisiejszego: dlaczego kobieta z wyższym wykształceniem,z dużym doświadczeniem, ze sprytem, z umiejętnościami w różnych dziedzinach, w dużym mieście, musi czuć się winna temu, że na 3 lata skupiła się więcej na dziecku, a mniej na zarabianiu?
Bo ja tak się czuję. Serio. Sama jestem sobie winna, że mam dziecko.

PS - chciałam napisać, że podziwiam te rodziny, w których oboje rodzice pracują na etatach i nie ma ich od 7 do 18 w domu, a radzą sobie bez pani do sprzątania czy babci. Chciałam też napisać, że instytucja niani wynosiła na ten czas równowartość mojej pensji, więc zadecydowaliśmy, że z tym chorowitkiem naszym zostaję w domu. Dzisiaj również podczas rozmowy o pracę zostałam brzydko mówiąc zdyskredytowana za posiadanie dziecka.

Także ten.....

PS II - naprawdę mam się cieszyć, że już gorzej być nie może?! REALLY?!

5 komentarzy:

  1. Brawo Grażynka! Niesamowity tekst! jestem z Ciebie baaardzo dumna :* I czytać będę na bank!!!! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Życie...Mam kochającego męża, dwoje wspaniałych i zdrowych dzieci. Przy tym mieszkamy kątem u rodziców (na 22m2) i wiele rzeczy pozostaje poza naszym zasięgiem. Za to moja siostra (nieco starsza od Ciebie) ma dobrze prosperującą firmę, nosi buty Timberlanda i torebkę Wittchen. Tylko że wieczory spędza w towarzystwie kota. I wiesz co? Zazdrościmy sobie nawzajem...Mówią, że nie można mieć wszystkiego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oby tylko złapać równowagę między pragnieniami a możliwościami i drzeć do przodu ;)

      Usuń
  3. Przeczytałam, jak zwykle zresztą, na jednym wdechu i naprawdę, naprawdę, naprawdę powiadam Ci lepiej nikt nie mógłby tego ująć! Czekam na więcej, bo czyta się Ciebie z wielką przyjemnością! Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń